🏉 Nie Do Wiary Powrót

W opublikowanym w ""Newsweeku"" artykule na temat jego pierwszej książki Bóg.Czy są powody, by wierzyć? - nazwano Timothy'ego Kellera ""C.S. Lewisem XXI wieku"". Autor wyjaśnia w niej racjonalnie, dlaczego warto wierzyć w Boga. W Bogu marnotrawnym wykorzystuje jedną z najbardziej znanych chrześcijańskich przypowieści, by ukazać zaskakujące przesłanie nadziei i zbawienia 5 Przez wiarę Henoch został przeniesiony, aby nie oglądał śmierci. I nie znaleziono go, ponieważ Bóg go zabrał. Przed zabraniem bowiem otrzymał świadectwo, iż podobał się Bogu 2. 6 Bez wiary zaś nie można podobać się Bogu. Przystępujący bowiem do Boga musi uwierzyć, że [Bóg] jest i że wynagradza tych, którzy Go szukają. Nie do wiary - Po drugiej stronie. Odblokuj dostęp do 14366 filmów i seriali premium od oficjalnych dystrybutorów! Oglądaj legalnie i w najlepszej jakości. Niesamowite historie. Tematy budzące emocje. Tajemnice elektryzujące świat Scenariusz programu powstaje w oparciu o zdarzenia trudne do wytłumaczenia. Poszczególne odcinki W wyznaniu wiary, w czasie niedzielnej Eucharystii, wypowiadamy słowa: „Jezus Chrystus wstąpił do nieba; siedzi po prawicy Ojca. Stamtąd przyjdzie sądzić żywych i umarłych, a królestwu Jego nie będzie końca”. Zaś w Modlitwie Pańskiej powtarzamy: „Przyjdź królestwo Twoje”. Maciej Trojanowski przez wiele lat prowadził program "Nie do wiary" na antenie TVN. Dziennikarz zmarł 13 października. "Dziś Strefa 11 okrywa się żałobą" - napisał na Facebooku jego przyjaciel. O śmierci legendarnego prezentera na swoim Facebooku poinformował przyjaciel Maciek Znajdek-Znaniewski. Nie do wiary - Program - tvn player Oglądaj online najlepsze programy, seriale i filmy. Tylko u nas, jeszcze przed premierą w telewizji, obejrzysz serialowe nowości z oferty TVN. BÓG MARNOTRAWNY. POWRÓT DO ISTOTY WIARY - Timothy • Książka ☝ Darmowa dostawa z Allegro Smart! • Najwięcej ofert w jednym miejscu • Radość zakupów ⭐ 100% bezpieczeństwa dla każdej transakcji • Kup Teraz! • Oferta 12538372722 6. Przyjaciółce zabrakło świadectwa żywej wiary. Dlatego Ty wzmacniaj teraz bardzo mocno swoją wiarę, byś mogła z nią dyskutować, byś promieniowała Bogiem. 7. Cały czas bądź z nią w kontakcie. Nie ustępuj jej, gdy będzie pisała o swoich wątpliwościach. Atakuj jej przekonania, ale nigdy nie atakuj jej jako osoby. Odcinki. SEZON 1. SEZON 1. Sezon 1 Odcinek 282 | Życie po życiu. Śmierć kliniczna to stan zaniku widocznych oznak życia organizmu. Oddech wstrzymuje się, serce przestaje bić, nie tłoczy już krwi do żył. Wydaje się, że człowiek jest martwy. A jednak nie, ponieważ mózg wciąż funkcjonuje. 24 min. Oddania Ala(h) nie muszą być i zwykle nie są składane z całości daru, ale wykorzystuje się do tego tylko jego odpowiednią część, która jest oczyszczona i pocięta na nakazane części. 3b. Chatat. Chatat składa się za grzech popełniony nieświadomie (i w miarę możliwości naprawiony). którzy usłuchają wezwania i się nawrócą do Boga, co jednak nie musi oznaczać zmiany wyznawanej religii, ale po prostu powrót do posłuszeństwa Słowu Boga. 4. Obrzezanie Serca, Nie Zatwardzanie Karku – Posłuszeństwo „I_teraz Iszraelu, czego יהוה, Bóg_twój żąda od_ciebie? Tego aby bać_(się) tego יהוה, Boga_twego, 1 Dzieci, bądźcie posłuszne w Panu waszym rodzicom, bo to jest sprawiedliwe. 2 1 Czcij ojca twego i matkę - jest to pierwsze przykazanie z obietnicą - 3 aby ci było dobrze i abyś był długowieczny na ziemi. 4 A [wy], ojcowie, nie pobudzajcie do gniewu waszych dzieci, lecz wychowujcie je stosując karcenie i napominanie Pańskie! vJO1. Nie wkurzam się, że Kościół źle robi to, czy tamto. Bo Kościół to też ja, a na siebie trudno na serio się wkurzać :) Dlaczego Kościół w Polsce jest (albo zdaje się być) w defensywie? Sporo słyszałem w ostatnich na ten temat wypowiedzi. Że Kościół po ’89 spoczął na laurach, że niepotrzebnie ta religia w szkołach, że stał się oblężoną twierdzą czy – wręcz przeciwnie – stał się zbyt otwarty, że księża tacy, biskupi owacy..... Są wśród nich diagnozy, z którymi do pewnego stopnia się zgadzam, są oceny, które uważam za zasadniczo błędne. Gorzko zauważam, że wypowiedzi, w których ostro wytyka się Kościołowi błędy lawinowo przybyło, gdy wywleczono na jaw przypadki księży-pedofilów. Szkoda, bo może należało reagować wcześniej. Ale w większości tych wypowiedzi – o młodych, powołaniach, pustoszejących kościołach, katolikach tradycyjnych i charyzmatykach – czegoś mi jednak brakuje. Za dużo w tym socjo- i psychologii z ich technikami. Za mało spojrzenia na problem oczyma wiary. Warto na przykład zauważyć, że wiara nie rodzi się (tylko) dzięki ludzkim zabiegom. Jest łaską. Łaską, której przyjęcie w dużej mierze zależy jednak od wolnej decyzji człowieka. Decyzji, którą utrudniają przecież – jak to mówił nasz Mistrz w przypowieści o siewcy – różnego rodzaju chwasty. Religijność, wiara, nie są dla dzisiejszego człowieka specjalnie atrakcyjne. Zwłaszcza dla młodych. Oni zwyczajnie myślą, że Bóg do niczego im nie jest potrzebny. No bo do czego, skoro tu na ziemi mu dobrze, a śmierć to perspektywa odległa? Jeśli nawet znajdziemy jakiś skuteczny sposób, by wiarę ożywić i doprowadzić do ponownego przepełnienia kościołów, to przecież najpewniej – jak uczy historia – nie stanie się to dzięki mądrości naszych ewangelizacyjnych czy katechetycznych zabiegów, ale raczej dzięki pomysłom, które Pan Bóg podsunie tym czy owym Bożym gorliwcom (którzy pewnie przejdą jeszcze przez ogień niezrozumienia i odrzucenia); ostatecznie dzięki Bożej łasce, bez której nasze zabiegi nic nie znaczą, a która zdziałać może cuda tam, gdzieśmy nie zrobili właściwie nic. Sam nie ośmieliłbym się chyba tak napisać, ale parę dni temu w tym duchu wypowiedział się emerytowany papież Benedykt. Przypomniał mianowicie, że parę miesięcy temu napisał obszerny tekst o genezie skandali nadużyć seksualnych w Kościele. I postawił w nim tezę, że głównym odpowiedzialnym za tę sytuacje jest zanik wiary w Boga. Tymczasem – jak przypomniał parę dni temu – ci, którzy jakoś szerzej się do jego tekstu ustosunkowali, tę akurat jego tezę zlekceważyli. Teologia bez Boga? Myślenie o Kościele w kategoriach czysto ludzkich? Ma Papież – Emeryt rację. To nie może przynieść sensownych rozwiązań żadnych bolączek trapiących współczesny Kościół i współczesny świat. Tak, nie ujmując niczego wierze każdego w wyznawców Chrystusa w Polsce myślę, że trzeba zacząć wierzyć. Naprawdę wierzyć. Z wszystkimi tego konsekwencjami. Samemu klękać przed Bogiem, na serio traktować wymagania Ewangelii – np. zasady Kazania na górze – i na serio traktować bliźniego: jako człowieka, nie element tłumu. Czy to zapełni kościoły? Pewnie nie. Ale tak damy szansę innym zobaczyć prawdziwego Jezusa. Jeśli Bóg, Ewangelia, człowiek będą dla nas tylko ideami czy koncepcjami, nie przyciągniemy nikogo. Bo wizja jaką niesie chrześcijaństwo nie jest dla sytego i zadowolonego z życia człowieka atrakcyjna. Pozostanie wtedy już liczyć tylko i wyłącznie na to, że Pan Bóg sam, bez nas, coś wymyśli. Najlepiej zacząć od początku. Jestem osobą po rozwodzie. Przez wiele lat nie uczestniczyłem w życiu Kościoła w żadnych stopniu. Moje małżeństwo okazało się przysłowiową katastrofą. Oczekując na rozwód poznałem osobę z którą spotykałem się niedługi czas bo niestety tylko ponad 2 miesiące. Dzieliła nas duża różnica wieku. Pomimo tego E. dała mi przez ten krótki czas tyle ile nie otrzymałem przez kilka lat trwania mojego małżeństwa. Był to dla mnie wspaniały czas bo byłem w końcu szczęśliwy. E. jest osobą wierzącą. To ona nakierowała mnie na tę właściwą drogę. Chociaż nigdy do niczego mnie nie nakłaniała. Niestety związek ten nie przetrwał, E. odeszła ode mnie jeszcze przed rozwodem, co mnie strasznie jeden dzień całe moje życie jak i plany oraz szczęście runęło, co mnie dobiło i wpadłem w ogromnego doła. To był dla mnie bardzo trudny okres. Najgorszy w życiu. Wszystko co najgorsze skumulowało się w jednym czasie. Wtedy, do tej pory nie wiem w jaki sposób trafiłem na NP. Stwierdziłem, że tylko to może pomóc mi w odzyskaniu jej. Niestety już w drugi dzień przestałem odmawiać ją. Stwierdziłem, że to i tak nic nie pomoże skoro sam nie potrafiłem utrzymać tego związku. Natomiast po w pierwszym dniu po skończonej modlitwie ogarnął mnie wielki spokój oraz jakaś dziwna euforia, że wszystko będzie dobrze. I to było wspaniałe uczucie. W międzyczasie coś we mnie wstąpiło i zacząłem ranić E. jeszcze bardziej pisząc i mówiąc rzeczy, których wcale nie chciałem mówić, doprowadzając do sytuacji, iż w obecnej chwili nie mam żadnej możliwości kontaktu z nią. Zdaję sobie sprawę, że zasłużyłem sobie na to w 100%. Straciłem ją na zawsze. Postanowiłem zacząć odmawiać od nowa NP tym razem w intencji poznania wspaniałej kobiety, z którą będę mógł założyć kochającą się rodzinę bo zawsze mi na tym zależało. Obecnie kończę 3 tydzień odmawiania NP. Co ona mi dała? Przede wszystkim spokój, inne spojrzenie na całe moje życie. Uświadomiłem sobie, że bez głębokiej wiary i życia zgodnie z przykazaniami nie będę potrafił stworzyć szczerze kochającej się rodziny. Wiem że gdybym kierował się przykazaniami z pewnością nie zraniłbym E. czego żałuję ogromnie do dzisiaj. Codziennie modlę się, regularnie uczęszczam na msze św. staram się zgłębiać wiarę ile potrafię. Moja siostra od długiego czasu szukała mieszkania do wynajęcia, bezskutecznie a że mieszka za granicą jest jej o wiele trudniej bo wynajmujący niechętnie wynajmują mieszkania obcokrajowcom. Udało jej się wynająć w końcu a zbiegło się to w czasie odmawiania mojej NP. Wujek z ciocią znowu zaczęli się szanować chociaż ich związek wyglądał już źle. Wujek chciał wyjechać za granicę. Teraz widzę u nich radość i wzajemne uczucie. Tak więc nie tylko ja otrzymuję łaski ale i dzieją się one wokół mnie. Z perspektywy czasu wiem, że musiałem stracić E. by zyskać coś innego tj. powrócić do wiary, która daje mi siłę. I chociaż żałuję, że nie mogę z nią być dalej to widocznie „ktoś” miał w tym wszystkim inny, szerszy plan, w który wierzę. Przede mną jeszcze wiele dni odmawiania NP i chociaż nie traktuję jej jako maszynki do spełniania życzeń to wierzę, że zostanę wysłuchany a moja intencja się spełni. Nawet jeśli nie, to doszedłem w ostatnim czasie, do wielu przemyśleń, które wcześniej były mi obce. I chociaż 32 lata na karku i bagaż doświadczeń, to mam nadzieję, że spotkam jeszcze na swojej drodze wspaniałą kobietę, z którą założę rodzinę opartą na wzajemnej miłości, szacunku, troski czyli na takich wartościach, których Jezus nas uczy. Liczę gorąco na to że moje za jakiś czas będę mógł i takie świadectwo złożyć. Bo wiara w końcu czyni cuda StartŚwiadectwa o nowennie pompejańskiejMarek: Powrót do wiary Opis Przepisy przedstawione w tej książce mają posłużyć Wam do stworzenia smacznych potraw, które zarazem dają dużo radości i satysfakcji z racji ich niezwykłego wyglądu. Potrawy nie są trudne do wykonania, a najważniejsza jest tu wspólna, rodzinna zabawa przy ich tworzeniu. Szczegóły Tytuł Nie do wiary w kuchni czary Podobne z kategorii - Książki Darmowa dostawa od 199 zł Rabaty do 45% non stop Ponad 200 tys. produktów Bezpieczne zakupy Informujemy, iż do celów statystycznych, analitycznych, personalizacji reklam i przedstawianych ofert oraz celów związanych z bezpieczeństwem naszego sklepu, aby zapewnić przyjemne wrażenia podczas przeglądania naszego serwis korzystamy z plików cookies. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień przeglądarki lub zastosowania funkcjonalności rezygnacji opisanych w Polityce Prywatności oznacza, że pliki cookies będą zapisywane na urządzeniu, z którego korzystasz. Więcej informacji znajdziesz tutaj: Polityka prywatności. Rozumiem ·ekscerpcje z innych źródeł ·Kiedy w młodości porzucałem wiarę katolicką, był to akt protestu przeciwko hipokryzji – a przynajmniej tak mi się zdawało. Jak wielu młodych ludzi w każdym miejscu i czasie wyczulony byłem na wszelką dwulicowość, w szczególności zaś u osób deklarujących się jako wierzący. I choć protest przeciwko hipokryzji nadal uważam za zasadny, mogę dziś powiedzieć bez wahania, że czynnikiem, który uruchomił we mnie proces odchodzenia od wiary, była niechęć do podporządkowania się nakazom moralnym, które jak sądziłem religia mi narzucała. Ową niechęć skłonny jestem dziś rozważać w kategoriach pokusy, której wobec braku autentycznego życia wewnętrznego oraz głębszego zrozumienia treści wiary nie udało mi się opanować u źródła, kiedy była jeszcze do opanowania. Bowiem raz rozpoczęty proces rozwijał się już według własnej logiki. I tak, najpierw mnożyły się intelektualne wątpliwości; później argumenty przeciwko religii; na koniec religia, jako opcja intelektualna zniknęła w ogóle z horyzontu, zepchnięta do krainy baśni. To dryfowanie w kierunku ateizmu trwało dość długo i trudno powiedzieć, kiedy definitywnie się zakończyło. Towarzyszyło mu stopniowe znikanie praktyk religijnych i rozluźnienie standardów moralnych. Zanikała też pomału świadomość prawdziwych przyczyn buntu, w miarę jak kształtował się i umacniał nowy stan umysłu. W owym czasie byłem entuzjastą materializmu, teorii ewolucji oraz moralnego relatywizmu, chociaż nie można powiedzieć, żeby religia mnie nie interesowała. Do dziś pamiętam na przykład fascynację hinduizmem. Naukowy umysł zapładniała mi doktryna karmy, którą wyobrażałem sobie w postaci swoistej zasady zachowania masy czy energii znanej z fizyki, a uogólnionej tu na dziedzinę duchowego rozwoju jednostki w kolejnych inkarnacjach. Tego rodzaju flirt z religią nie budził moich zastrzeżeń, ponieważ hinduizm był dla mnie bardziej „naukowy” niż chrześcijaństwo, i to z co najmniej dwóch powodów: (1) nawiązywał do kosmicznej ewolucji, (2) nie upierał się przy Bogu osobowym, nieprzewidywalnym i niewygodnym. Gdybym się urodził dwadzieścia lat później, to z tych samych powodów zapewne flirtowałbym z New Age. To jednak tylko dygresja. Na pozycjach materializmu tkwiłem mocno i przez długi czas. „Hipoteza Boga” nie była mi do niczego potrzebna: wszechświat w zupełności wyjaśniała nauka. Moi znajomi i przyjaciele z tamtych lat byli rzecz jasna ludźmi wierzącymi, ale bardziej z nazwy i rutyny niż z przekonania. Mimo to, zdawałem sobie sprawę, że istnieją też inni chrześcijanie, bo od czasu do czasu stawali na mojej drodze. Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, aby się z nimi zaprzyjaźnić, czy choćby zrozumieć ich motywację, nie mówiąc już o zadaniu sobie trudu zbadania czy ich przekonania są prawdziwe. Uważałem, że w odniesieniu do przekonań religijnych – które z natury rzeczy są kwestią przesądu, ignorancji, nawyku czy wygody – kategoria prawdy w ogóle nie ma zastosowania. Poza tym, ludzie ci nie byli w moim typie; nie czułbym się dobrze w ich towarzystwie. Całkowicie obca była mi też myśl zbliżenia się do apostolatu studenckiego, czy później do jakiegoś ruchu świeckiego w Kościele, choćby po to, aby naocznie przekonać się… No właśnie, o czym? Przecież wszystko o religii już wiedziałem. Powyższe słowa piszę ze zrozumiałym wstydem, ale i z niedowierzaniem. Bo jak to możliwe, by człowiek wykształcony, z aspiracjami intelektualnymi, ogólnie oczytany, ugruntowany w swym „naukowym” światopoglądzie nie przeczytał ani jednak poważnej pozycji na temat chrześcijaństwa? W wieku lat dwadzieścia pięć moje pojmowanie chrześcijaństwa jako religii pozostawało na poziomie chłopca z okresu pierwszej komunii świętej, a znajomość tekstu Ewangelii ograniczała się do kilku urywków zapamiętanych z ambony jeszcze w czasie, kiedy chodziłem do Kościoła. Nie trudno spostrzec, że w tych warunkach sumienne roztrząsanie kwestii religijnych było co najmniej utrudnione. (…) Czytanie ksiąg religijnych jednym tchem, od deski do deski, nie jest nigdy rozumnym przedsięwzięciem. Podczas gdy Koran czyta się stosunkowo łatwo, to przedarcie się przez całą Biblię jest dla niezaprawionego umysłu zadaniem ponad siły. Lekturę porzuca się zwykle już na wysokości Księgi Liczb i dla zachowania twarzy przeskakuje do Ewangelii, by powtórnie zmęczyć się przy listach apostolskich. O tych trudnościach nie miałem pojęcia, zasiadając do czytania. Ale czasu na lekturę miałem dużo, stąd przedsięwzięcie, które w innych warunkach byłoby ponad siły udało mi się doprowadzić do końca. Jednak najważniejsze jest to, że wskutek zmian w staniu umysłu, byłem teraz gotów czytać i Koran, i Biblię z niewielkim uprzedzeniem, nie skupiając się na błędach czy sprzecznościach, ale starając się odpowiedzieć na pytanie, czy w ogóle teksty te mają mi coś do powiedzenia. W tym samym mniej więcej czasie dokonałem innego odkrycia. Obserwując życie wyznawców islamu, spostrzegłem, że również i oni nie są wolni od hipokryzji, która tak raziła mnie u katolików w kraju rodzinnym. Tym razem jednak nie wpadłem w pułapkę; oparłem się pokusie wykorzystania tego faktu jako argumentu przeciw kolejnej religii. Pomyślałem natomiast, że błędem musi być ocena religii na podstawie zachowania jej nominalnych wyznawców. Niby rzecz oczywista, ale dla mnie to było wtedy odkrycie. Religia musi obronić się sama. Trzeba najpierw zobaczyć, co ma o sobie do powiedzenia; na ocenę zachowania wyznawców przyjdzie czas. First things first. Zrozumienie podstawowych założeń islamu przyszło mi bez większych trudności. Przede wszystkim koncepcja Boga, jaką znalazłem w Koranie wydawała mi się naturalna. (…) Zupełnie inaczej zareagowałem na lekturę Ewangelii. Wiarę, do jakiej zdawała się ona zachęcać odbierałem jako „nienaturalną”, bo niezgodną z intuicją Boga, jaką w drodze pewnego ustępstwa skłonny byłem wtedy zaakceptować. Docierało do mnie, że na to, aby historia tam opowiedziana miała sens, musiałaby być w szczegółach prawdziwa, a na to zgody dać nie mogłem. Opisy wydarzeń nasyconych wymykającą się naturalnemu rozumowi nieuporządkowaną cudownością były po prostu nie do zaakceptowania; samo przypuszczenie, że owe wydarzenia miały miejsce, było, mówiąc oględnie, intelektualną prowokacją. Materiał na powieść fantastyczną – proszę bardzo, opis rzeczywistości – nigdy. Powracały więc dawne argumenty przeciwko chrześcijaństwu: że zabobon, że pobożne życzenia, że bajka… Pojawiała się też inna refleksja. Pamiętam, że przychodziły mi wtedy na myśl prześladowania chrześcijan, o których wiedziałem z historii. (…) Nie mogłem nie wiedzieć, że przez stulecia wyznawcy Jezusa trwali przy swoich przekonaniach mimo ogromnych niepowodzeń i bez nadziei na odniesienie jakichkolwiek korzyści. Czy jest do pomyślenia, że w torturach oddawali życie za bajkę, zabobon, pobożne życzenia? Za fikcję wymyśloną przez niepiśmiennych palestyńskich wieśniaków, którzy albo dali się omamić wędrownemu rabinowi, albo sami całą historię wymyślili? A jeżeli wymyślili, to cui bono? Myśl moje ciążyła ku rozważaniom historycznym, bo umysł nawykły do konkretu chciał obracać się bezpiecznie w sferze faktów naturalnych. Cudowność jednak zewsząd napierała, a największe wrażenie robiła tam, gdzie wydawała się najmniej prawdopodobna. Wreszcie przy lekturze świętego Jana dotarłem do fragmentu, przy którym czas na chwilę się zatrzymał: „Albowiem Bóg tak umiłował świat, że Syna swojego jednorodzonego dał, aby każdy kto weń wierzy nie zginął, ale miał żywot wieczny”. Zaraz potem nastąpiła nieoczekiwana eksplozja sensu, odnaleziona niemal przypadkowo i bez żadnej zasługi z mojej strony. Kiedy czas ponownie ruszył, wiedziałem, że od tej pory wszystko będzie inaczej. Jednak ze znaczeniem tekstu, który dopiero co wywołał u mnie tak wielkie poruszenie musiałem już zmagać się sam na sam, kompletnie nieprzygotowany do jego interpretacji. (1) Dlaczegóż to Bóg miałby kochać świat? (2) Co to znaczy, że ma Syna? (3) Po co miałby Go „dawać”? (4) Jaki jest związek tej wiary z życiem po śmierci? Na pytania te nie znałem odpowiedzi. Zauważyłem tylko, że pięć członów omawianego fragmentu nie pozostaje ze sobą w oczywistym związku logicznym: żaden nie wynika w sposób naturalny z poprzedniego zgodnie z oczekiwaniem. Doszedłem do wniosku, że mam do czynienia z absurdem, ale bardzo szczególnego rodzaju; mianowicie takim, którego umysł ludzki pozostawiony sam sobie nie jest w stanie wyartykułować i któremu sens może nadać tylko to, że u jego źródła tkwi jakiegoś „objawienie”. Czytelników zaznajomionych z katolicką nauką wiary proszę o wyrozumiałość za brak teologicznej precyzji, zaś sceptyków pragnę uspokoić: nie uważam, że prawda w sposób konieczny łączy się z absurdem. (…) Przez długi czas uważałem – w pewnej naiwności – tę właśnie chwilę za moment „nawrócenia”. Nie mogłem wówczas wiedzieć, że nawrócenie jest czymś więcej niż przeżyciem chwili. Niczym odkrywca wdzierałem się na szczyt, by móc podziwiać widok; tymczasem byłem tylko przygodnym turystą, który zboczywszy ze szlaku górskiego, wszedł jakimś cudem na pierwszy pagórek, ale i tak niewiele zobaczył, bo była mgła. Wiedziałem jednak wówczas, i nadal tak uważam, że stało się coś bardzo ważnego, że przekroczyłem pewną granicę, spoza której nie ma powrotu. Materializm odchodził w przeszłość; cudowność Ewangelii, ciągle jeszcze niezrozumiała, nie była już nie do pomyślenia. Stanąłem na początku drogi, a w wielkiej układance wypełnił się niewielki na razie, ale istotny obszar: cudowność powróciła do krainy sensu. Wiele lat później dowiedziałem się, że fragment, który tak mnie poruszył jest jednym z najczęściej cytowanych wersetów Ewangelii, a wiele osób publicznie przyznaje, że w ich drodze do chrześcijaństwa odegrał wyjątkową rolę. Jest to zrozumiałe, ponieważ owe 21 słów tworzy kapsułę, w której upakowane zostało niemal całe chrześcijańskie przesłanie. Jednocześnie o jakimkolwiek automatyzmie nie ma mowy, bo żaden krok nie może być powszechnie dominujący w procesie tak silnie zindywidualizowanym, jak poszukiwanie prawdy, zachodzącym co najmniej na dwóch płaszczyznach, intelektualnej i moralnej, które w dodatku silnie na siebie oddziałują. Dobrą metaforą tego typu poszukiwań jest wspomniana właśnie układanka: obiektywizm celu współgra tu z subiektywizmem poszukiwania. (…) W odniesieniu do pewnego etapu mojej wędrówki użyłem świadomie terminu „nawrócenie”, chociaż zdaję sobie sprawę, że słowo to niektórym czytelnikom może się niedobrze kojarzyć. W kraju, z którego piszę prawie zawsze już kojarzy się ono negatywnie, używane w kontekście religijnego przymusu, najchętniej w katolickim wydaniu. Napisałem o nawróceniu a nie tylko o przeświadczeniu, ponieważ chciałem podkreślić, że chodzi o przemianę tak intelektualną, jak i moralną, a to właśnie oznacza to słowo. Już wtedy przeczuwałem, że jeżeli miałby się okazać, iż Ewangelie mówią prawdę, to będę musiał zmienić swoje życie. Fakt, że pomimo tego byłem gotów poszukiwać dalej, kwalifikuje ten moment jako przeczucie nawrócenia, zapisanego jeszcze w cudzysłowie. W dalszej części rozważań, zgodnie z obietnicą zawartą w tytule, skupię się na ideach, a do kwestii moralnych nawiążę tylko wtedy, gdy stanie się to konieczne dla zrozumienia idei, co część czytelników zapewne przyjmie z ulgą, chociaż zainteresowani szczegółami mojego życiorysu poczują się nieco zawiedzeni. Zapraszam do układanki… Jacek Bacz, „Przez rozum do wiary„, Kraków 2013, s. 20-30. (opublikowano:12 sierpnia 2013 r.) Wiemy, że miłości nie da się nauczyć, miłość trzeba świadczyć. Wierzę, że w tej miłości jesteśmy - mówi Radosław Pazura. Panie Radku, widzę, że ma Pan na ręku różaniec. Nie wstydzi się Pan tak chodzić? Nie mogę wstydzić się tego, co jest najważniejsze. Ten różaniec jest oznaką także tego, że identyfikuję się z wiarą katolicką, że wierzę w Jednego Boga. Wolność… Kiedyś chyba używał Pan w inny sposób swojej wolności? Nasze życie postrzegamy w dwóch etapach: życie przed i po wypadku. Wypadek był momentem zwrotnym, był sposobnością aby się przemienić. Otrzymaliśmy łaskę powrotu do wiary i nawróciliśmy się, dlatego pojmowanie wolność przed i po wypadku diametralnie się różni. Jeśli żyło się w grzeszności - nawrócenie polega na tym, że człowiek odwraca się od dotychczasowego życia. To proces, który w naszym życiu trwa nadal. W Pana przypadku proces nawrócenia rozpoczął się w dość tragicznych okolicznościach… Tak jak powiedziałem, wydarzeniem, które przyczyniło się do nawrócenia był wypadek. Tak naprawdę dzięki niemu zaczęliśmy oceniać co w życiu było niewłaściwe, co powinno nazywać się "dobrem" a co "złem". Teraz wiemy, że bez Pana Boga nie bylibyśmy w stanie nic zrobić. Tylko komunia i relacja z Nim pomaga w udźwignięciu tego wszystkiego. Taką łaskę otrzymaliśmy. Może w trochę niewytłumaczalny sposób… Pan Bóg działa w przedziwny sposób i dopuszcza w naszym życiu różne sytuacje, czasem brutalne, które można wykorzystać do tego, aby się przemienić. My otworzyliśmy się na Jego działanie. Owocami tego był sakrament małżeństwa, narodziny Klary, i wiele innych wydarzeń, które przybliżają nas do Niego. Jechaliście w trójkę, Waldek Goszcz zginął na miejscu. Wam Pan Bóg dał drugą szansę. Można przecież było to zaproszenie Pana Boga do "nowego życia" odrzucić? To, że znalazłem się wtedy w tym samochodzie to był przypadek, ale jak się okazuje - przypadków nie ma… Jest wielką tajemnicą dlaczego Waldek zginał w wypadku, a mnie i mojemu koledze była dana szansa, aby być tutaj, żyć dalej i coś z tym życiem zrobić. Zawsze do wyboru są dwie drogi - można przyjąć łaskę i nawrócić się do Pana Boga, albo odrzucić. W moim przypadku łaska Boża działa do tej pory. A czemu dokonało się to przez śmierć drugiego człowieka? To wielka tajemnica. Wierzę w to, że Waldek jest w niebie. Modliłem się za jego duszę. W którymś roku, w okresie między 1 a 8 listopada ofiarowałem odpust zupełny za jego duszę. Wierzę, że to wszystko było po coś. W moim przypadku - jego ofiara - znaczyła bardzo, bardzo dużo. Wiele światła płynie z naszej wiary, z Ewangelii, szczególnie - znaczenia krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa - Jego cierpienia, Jego męki, Jego zwycięstwa. Pamięta Pan moment wypadku? Podobno byłem przytomny. Pamiętam jednak dopiero moment po przebudzeniu i cały okres dochodzenia do zdrowia. Byłem w śpiączce, sztucznie przytrzymywany przy życiu. Ten czas doskonale pamięta moja żona. Wiem jak bardzo ważne jest to, że ktoś bliski jest przy drugim człowieku, choćby inni mówili, że on nic nie czuje, nic nie wie i tak naprawdę nikogo nie musi koło niego być. Miłość przejawia się także w obecności… Często nie mamy w sobie może takiej siły, czy też - idąc dalej - tak wielkiej miłości, bo do miłości się to wszystko sprowadza, aby trwać przy drugim człowieku, którego się kocha. To jest też sprawdzian miłości. Teraz wiem, mam na to dowód, jaka wielka miłość musiała być w Dorocie. Ona nie wyobrażała sobie życia beze mnie. Stan Pana zdrowia był już krytyczny, ale nagle nastąpiła zmiana… Kiedy Dorota dostała informację od pani doktor, że stan jest bardzo krytyczny i trzeba poinformować najbliższą rodzinę, bo nie wiadomo czy przeżyję, zamknęła się w pomieszczeniu, w którym przez prawie trzy godziny przeprowadziła najprawdopodobniej najprawdziwszą modlitwę swojego życia. Przypomniała sobie, że jest osobą wierzącą, wypowiedziała na głos to wszystko co było w naszym życiu - złego i dobrego. Była rozpacz, lament, bluźnierstwa, obietnice, pretensje - było wszystko. Ponazywała wiele rzeczy po imieniu. Całą rozmowę z Panem Bogiem zakończyła stwierdzeniem, że jeśli to jest taka wola, i ma mnie zabrać - przyjmie to, ale prosi Go o jedno - jeśli tak się stanie, żeby nauczył ją z tym żyć, bo jej się wydaje, że nie będzie umiała. I wtedy dopiero pojechała do domu, wzięła prysznic, poczuła wewnętrzny pokój. Rano obudził ją telefon od pani doktor, która dzień wcześniej poinformowała, że stan jest krytyczny. Telefon był z wiadomością, że jest dobrze. Pani doktor tego nie umiała wytłumaczyć, ale było dobrze. Z perspektywy czasu to wydarzenie oceniamy jako cud. Wiele osób modliło się o Pana powrót do dobrego zdrowia. Odczuwał Pan tę modlitwę? Chcę podkreślić istotę i wagę modlitwy wstawienniczej. Wiem, że wielu ludzi modliło się o moje zdrowie. Żona zamawiała msze św. To wszystko przyniosło niesamowity skutek. Stał się cud! Nie mogliśmy zaprzepaścić tej łaski. Dopiero po moim przebudzeniu, kiedy dochodziłem do siebie Dorota powiedziała mi o tym, co się wydarzyło. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Od tej chwili pięknie zaczął działać Pan Bóg, podsyłał różne osoby, książki… Dzięki osobom, które zaczęły się koło nas pojawiać - zaczęliśmy się zbliżać się jeszcze bardziej do Pana Boga. Zaczęliśmy zadawać sobie pytania: Kim jesteśmy? Kim dla nas jest Pan Bóg? W jaki sposób działał Pan Bóg? Na przykład w naszym życiu pojawiły się siostry klaryski, kapucynki. Niby przypadkowo, ale to było ewidentne działanie Pana Boga. Na fizykoterapii była siostra klauzurowa (w regule zakonu jest zapisane kiedy mogą opuszczać klasztor, np. sprawy związane ze zdrowiem). Dowiedziała się w rejestracji, że mieszkam na tej samej ulicy co ona. Podeszła, zapytała czy mogę ją podwieźć. Nie wiedziała, że jestem aktorem. I tak oto zaczęła się nasza znajomość z s. Grażyną. Czyli nie ma Pan żalu do Pana Boga, raczej wdzięczność? Wdzięczność. Wierzę w to, że Panu Bogu na nas zależało. Zaczął uzdrawiać. Miałem bardzo ciężkie obrażenia, w ciągu pół roku doszedłem do zdrowia. To jest kolosalny postęp. Miałem skomplikowane złamanie nogi, rozpatrywano też amputację. Nagle wyszedł facet, który - widzi Pani, normalnie funkcjonuje, jest w dobrej formie - jeżdżę na nartach, pływam, skaczę, biegam, gram w siatkówkę. Za uzdrowieniem duszy, o którą najbardziej chodziło Panu Bogu, szło też uzdrowienie ciała. Przysłowie głosi: W zdrowym ciele - zdrowy duch, a ja mówię: W zdrowym duchu - zdrowe ciało. Kiedy nastąpił ten przełomowy moment zwrócenia się do Pana Boga? Łaska tego wypadku polegała na tym, że zostaliśmy niejako - szczególnie Dorota, postawieni pod murem. Doszło do spiętrzenia wydarzeń i takiego momentu życia każdego z nas, że zwłaszcza Dorota nie miała wyjścia i musiała się zwrócić do Wyższej Instancji. Nagle sobie przypomniała, że jest Ktoś taki jak Bóg. Wierzyła przecież w Kogoś takiego, kto jest ponad wszystkim. Znalazła się w takiej sytuacji, która ją - jako człowieka - przerosła. Nam się ciągle wydaje, że nad wszystkim panujemy, wszystko kontrolujemy, że jesteśmy władcami życia, kierujemy nim. Nic bardziej złudnego. Dorota w tym czasie przeszła jakby szybki kurs prawdy o nas. Znalazła się w sytuacji, kiedy zobaczyła, że naprawdę nic nie jest od nas zależne. Jedynym kierunkiem, w który mogła się zwrócić był Pan Bóg. Jak Pan rozumie miłość? Miłość jest tak wielkim pojęciem, nieograniczonym, że nie sposób go wytłumaczyć. Tak jak nie możemy do końca zrozumieć i wytłumaczyć Pana Boga, który jest Miłością. Miłość jest jakby światłem w nas, które może promieniować, ale trzeba wejść w relację z Panem Bogiem. Bez tego otwarcia na Niego nigdy nie będziemy w stanie choć minimalnie pojąć czym jest miłość naprawdę. Niekiedy błędnie myli się miłość z uczuciem… Uczucie w pewnym momencie się kończy, a prawdziwa miłość nigdy się nie skończy. Uczucie jest częścią miłości, które pojawia się na początku. Nie raz pomaga nam rozeznać czy to jest "ta" osoba. Tak było w naszym przypadku - w pewnym momencie uczucie zaczęło się wypalać, zaczęliśmy się błąkać, zwyciężał egoizm. Każde z nas było niezależne, ale z drugiej strony coś nas do siebie pchało. Brakowało nam odniesienia do Pana Boga. Żyliśmy w iluzji miłości. Przeczytałam kiedyś, że Pan Bóg dopuszcza do nas tylko tyle ile możemy udźwignąć… Pan Bóg dopuszcza do nas różne sytuacje. Pokazuje, że bez Niego zginiemy. I choćby śmierć później przyszła - wierze, ze nie zginę. To wspaniale i pełne tajemnicy w naszej wierze aby nasze życie rozpatrywać w kontekście życia wiecznego. Pan Jezus jest żywy, tylko nie możemy tego pojąć, objąć, bo ciągle jesteśmy w doczesności, w zewnętrzności. Wszystkiego chcemy się dowiedzieć, zrozumieć, dotknąć. Pan Bóg nas zachęca, żeby totalnie wejść w głębię Miłości. Żeby zaufać i zawierzyć - wydaje mi się, że to sens naszej wiary. Święty Jan Paweł II w swoim pontyfikacie zaufał Jezusowi, i zaufał Maryi. Wydaje mi się, że to zaufanie jest najtrudniejsze w naszej wierze. Może właśnie w codziennym pośpiechu zapominamy, że należy troszczyć się także o ducha? Wiele pracy poświęcamy naszej zewnętrzności - żeby osiągnąć sukces, być dobrym tatą, mamą. To jest bardzo dobre, ważne, ale nie najważniejsze. Często zapominamy o naszym duchu. Trzeba wejść w głęboką więź z Panem Jezusem, aby zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi. Zgłębianie Słowa Bożego, angażowanie się w życie Kościoła, korzystanie z sakramentów - moim zdaniem w to trzeba angażować się z takim samym natężeniem jak w naszych codziennych obowiązkach. Życie duchowe powinno napędzać codzienne nasze życie. Wtedy wszystko miałoby właściwy wymiar. Wiem, że jest to trudne. Zaufanie Panu Bogu, zdanie się na Jego wolę - łatwo powiedzieć, ale o wiele trudniej rzeczywiście tak żyć… Pan Bóg po to przyszedł na świat, abyśmy próbowali Go naśladować i nie zatracili życia wiecznego. Nie znaczy to, że przypadkiem nie wpadniemy w jakieś pułapki. Nawet jeśli tak się stanie - ale będziemy z Nim - On nas przez to przeprowadzi. On nas uzdrowi, uleczy, nie da nam zatracić życia wiecznego. Od razu chętnie Pan to wszystko przyjmował? Nie chciałem przyjąć tych darów, zamykałem się. Siła Kościoła przejawia się w tym, że jeśli przyjęliśmy chrzest, inne sakramenty, to nawet jeśli wcześniej byliśmy na bakier - każde, nawet minimalne otwarcie się na Niego daje potężne łaski. Zawsze możemy powrócić. Chrzest jest zaszczepieniem w nas życia wiecznego. W razie problemów wynikających z kruchości i słabości naszego jestestwa otrzymaliśmy na początku trzeciego tysiąclecia niezwykłą pomoc w postaci kult Bożego Miłosierdzia. Jest to dla nas podpowiedź, że nawet jak jesteśmy w bagnie, to Pan Jezus nas wyciągnie. Któregoś wieczoru kiedy dzwoniłam, telefon odebrała Pana żona. Powiedziała: "Mąż siedzi z dzieckiem nad matematyką". Czym dla Pana jest ojcostwo? Przyjście Klary było dla nas cudem. O dziecko staraliśmy się kilka lat… Wiedzieliśmy, że naturalną konsekwencją sakramentu małżeństwa, którym On nas złączył - jest pragnienie potomstwa. Mieliśmy bardzo dużo przeszkód, również duchowych… Dużo było naszej grzeszności jeszcze sprzed czasu nawrócenia, ale zły duch zawsze przegrywa z Panem Jezusem, z Duchem Świętym i z Kościołem. Zadania, które stoją przed nami to przekazać Klarci na ile można co to jest miłość. Wiemy, że miłości nie da się nauczyć, miłość trzeba świadczyć. Wierzę, że w tej miłości jesteśmy. Zapewnia nam to sakrament małżeństwa i relacja z Panem Jezusem.

nie do wiary powrót